Sprinty w Sopocie
Relacja Igiego:
Gdy ostatnie przygotowania dobiegły końca opuściliśmy schronisko i udaliśmy się do Sopotu gdzie miały odbyć się ogólnopolskie zawody w pucharze psich zaprzęgów “Musher Cup”. Pierwszy raz miałem okazję uczestniczyć w tego rodzaju wyścigach. Jechaliśmy tam w trójkę. Grzegorz, Nosek i Ja (Igi). Na samą myśl że będę startował w zawodach na takim poziomie, serce stawało mi w gardle. Dla Grzegorza był to jedynie trening przed zawodami w Bieszczadach natomiast dla mnie było to niebywałe doświadczenie.
Po dotarciu do Opery Leśnej w Sopocie, gdzie miały odbyć się zawody, pierwsze co rzuciło mi się w oczy to ilość psów…Jeszcze nigdy nie widziałem tylu huskych w jednym miejscu. Oczywiście hasiory nie były jedynymi reprezentantami psów zaprzęgowych jakich można było tu spotkać. Po krótkich poszukiwaniach odpowiedniego miejsca na postój rozbiliśmy stykałt i przyczepiliśmy psy. Było coś koło 10, a starty zaczynały się od 11, więc mieliśmy trochę czasu aby rozejrzeć się po okolicy. Panowała wspaniała atmosfera. Różnorodne stanowiska z produktami przyciągały sporą uwagę. Można było kupić wszystko co dotyczyło psich zaprzęgów, a nawet kubki czy koce z wizerunkami psiaków.
Dochodziła 11. Jako że Grzegorz startował w klasie B1 był jednym z pierwszych, wyruszających na trasę, zawodników. Chwila przygotowań i Grzegorz już zmaga się z trasą. Zostałem sam z Noskiem, jako że my startowaliśmy w klasie SK to zostało nam dużo czasu. Mieliśmy starty jako ostatni około 14. Te parę godzin było dla mnie koszmarem, stres przed biegiem by niesamowity. Ciężko było się skupić na czymkolwiek. Grzegorz powrócił po jakichś 30 minutach. Od razu zasypaliśmy go pytaniami odnośnie trasy.
Czas płynął i przyszła kolej na Noska. Nie była tak przerażona jak ja, ale można było dostrzec w jej oczach niepewność. Miała do przebiegnięcia 3,4 km, a pomagał jej w tym Weksel. Po Nosku przyszła kolej na mnie. Przede mną 12,4 km a obok mnie Suak. Przed oczami zegar odmierzający ostatnie sekundy… Start. Szczerze mówiąc nie pamiętam zbyt dużo z samej trasy… Zjadła mnie trema. Powróciłem po godzinie. Zmęczenie dawało się we znaki i ledwo byłem w stanie mówić. Przepełniała mnie radość i satysfakcja. Byłem z siebie zadowolony. Nie należę do dobrych biegaczy, więc sam fakt iż przebiegłem taki dystans jest dla mnie dużym osiągnięciem.
Na tym skończył się pierwszy dzień zmagań. Przed nami został jeszcze wieczór maszera. Weszliśmy do średniej wielkości knajpki i pierwsza rzecz która rzuciła mi się w oczy to stół szwecki wypełniony po brzegi jedzeniem. Wyglądało to jak spotkanie starych przyjaciół po latach. Wszyscy byli dla siebie życzliwi i uśmiechnięci. Z każdej strony dobiegały opowieści i wrażenia z trasy. W ciągu jednego wieczoru dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy o psach i zaprzęgach
Drugi dzień zawodów przebiegł już spokojnie. Trema minęła i można było do bólu rozkoszować się panującą atmosferą. Trasa była nam już znana i nie było żadnych problemów. Jako że drugim dniem zawodów była niedziela to zjawiła się masa ludzi chcących poprzyglądać się psiakom i zaprzęgom. Po rozdaniu nagród przyszedł czas na pożegnanie się z zawodami i powrót do schroniska. Grzegorz był strasznie zadowolony z pucharu za najładniejszy zaprzęg, my mimo iż nie zajęliśmy najlepszych miejsc to wracaliśmy w dobrym nastroju. Grzegorz zajął miejsce 4, Nosek 7, a ja 10. Dostaliśmy dyplomy i bursztynowe wisiorki.
Mimo, że nie zająłem wysokiego miejsca to na zawsze zapamiętam te zawody. Było to dla mnie niezapomniane przeżycie i wspaniała przygoda jak również sprawdzian własnych możliwości. Polecam to każdemu, naprawdę warto…
Relacja Noska:
Na szczęście przygoda z zawodami nie skończyła się tak szybko. Zaraz po zimowisku ruszyliśmy na zawody – tym razem w sprintach – organizowane w Sopocie. Oprócz tego że byłam pomocnikiem skusiłam się na start w kategorii Sklandynawka. Ja i Weksel tworzyliśmy zgrany team. Już nie czekałam tylko na powrót Grzegorza ale i stres mnie ogarniał na samą myśl o tym że jeszcze trochę i biegnę. Na szczęście los mój podzielał Igi, który też ambitnie postanowił wystartować. Tylko, że moja trasa miała niecałe 4km a jego 11. Jeszcze 5min … Dawno tak się nie stresowałam czułam się jak uczennica przed klasówką (cóż za miłe uczucie). No i meta. Dałam radę, dobiegłam. Jakież było moje zdziwienie gdy podczas wieczoru maszera okazało się, że nie jestem ostatnia. Kiedy obudziłam się w niedzielę z niewielkimi zakwasami pomyślałam, że oszalałam, znowu ta sama górzysta trasa i znów się będę męczyć na własną prośbę. Ja chyba upadłam na głowę i mocno się uderzyłam, ale trzeba postawić wyzwanie tej trasie. Przecież Grzegorz i Igi też startują.Mieliśmy tego dnia jeszcze dodatkowy bodziec, bo przyszła Mimi i Toni żeby nam pokibicować, a przy okazji i pieskowi Mimi coś się dostało.
No i koniec zawodów, jeszcze tylko wyniki i do Porzecza. Dostałam swój pierwszy dyplom maszera za ukończenie zawodów i ku naszemu zdziwieniu dostaliśmy puchar dla najpiękniejszego zaprzęgu. Z wielkimi “rogalami” na twarzach wróciliśmy do naszej rzeczywistości.