Longi w Bieszczadach
Relacja Noska:
Ale to jeszcze nie koniec. Bo dokładnie trzy dni później jechaliśmy na zawody w Bieszczady. Pieski i nasze trio (Grzegorz, Pamel i ja) wyruszyliśmy w drogę. Jeszcze tylko załatwimy ważne sprawy w Gdyni i wio! Droga miała nam zająć trochę krócej, ale od Rzeszowa jakby ktoś zaczarował świat, wielkimi płatami sypał śnieg, a i my zmęczeni już drogą jechaliśmy ostrożniej i wolniej. Tam panują inne zasady na drogach nie odśnieża się do “gołego” asfaltu tylko to co schodzi a resztę ubija się kołami, normalnie super.
W końcu na miejscu. Jesteśmy w Lutowiskach, zajęliśmy się psiakami i do spania. Już na początku zmieniła się trochę forma zawodów z z powodu dużych opadów śniegu ponieważ trasa choć odśnieżana w pół godziny wyglądała jakby miesiąc nikt po niej nie chodził. Wszystko zaczęło się późnym popołudniem tak zwanym prologiem. W blasku pochodni startowali zawodnicy z zaprzęgami – 5 odwżnych “wariatów” którym zima nie straszna. Wiadomo, że to niemały dystans i nie każdy może pozwolić sobie na przygotowanie psiaków. Kibiców przyszło natomiast niesamowicie dużo. Chyba wszyscy mieszkańcy wioski postanowili obejrzeć tych co na własną prośbę marzną i sam na sam z naturą i srogością bieszczadzkiej zimy pokonują niesamowite ilości kilometrów.
Skończył się pierwszy dzień. Poszliśmy sobie do knajpki u Rysia gdzie spotkaliśmy bardzo podobnego Landa jak nasz. Okazało się, że właściciel ma również bzika na punkcie aut tego typu. Zjedliśmy pierogi i udaliśmy się na odpoczynek. Jednak coś nam nie wyszło. Panowie (zawodnicy i sędzia) postanowili urządzić sobie dyskusje na przeróżne tematy. I ja też do nich dołączyłam (bo co będę sobie tak sama siedzieć) wraz z moją przyjaciółką gitarą i tak przesiedzieliśmy do drugiej nad ranem. Nasz kamerzysta i fotograf Pamel już spał a my próbowaliśmy go obudzić swymi ryczącymi głosami. Twardy był i nie dał się nam. Kładliśmy się spać z myślą że jutro czeka nas – wypatrywanie zawodników a w szczególności jednego; Grzegorza – trasa 80km w pustkowiu i przestworzach Bieszczad.
Kiedy oni w końcu wrócą? Jak długo jeszcze? Wrócił pierwszy zaprzęg minęły już prawie dwie godziny a ich nie ma i niema i nie ma i …. no są. Przyjechał “Dziadek Mróz” z oszronionym wąsem i uśmiechem? na twarzy. Kto by pomyślał że po ośmiu godzinach jazdy można się jeszcze uśmiechać. Mówi, że było super to mu uwierzyliśmy. Dziś trzeba się położyć szybciej bo musimy wstać skoro świt o trzeciej, bo pierwsze starty są o czwartej. Wsiedliśmy w około 25-cio stopniowym mrozie – Grzegorz na sanie a my do wozu bo trzeba pojechać do Wołosatych gdzie była meta. Pomogliśmy w miarę naszych możliwości odpalić auta, które nie były przygotowane na takie mrozy jakie nas zastały i w drogę. Tym razem jechałam sama, bo Pamel robił za przewoźnika samochodu Krzyśka (jednego z zawodników). A i jeszcze po drodze dostał mi się ochrzan, bo okazało się, że Super Maszerzy są już na miejscu a my jeszcze nie. W końcu dojechaliśmy. Rozkulbaczyliśmy cały zaprzęg, psiaki wsadziliśmy do przyczepki na odpoczynek, a tu okazało się, że jeszcze mały epilog jest do przejechania. Korzystając z okazji i dając odpocząć Grzegorzowi zaprzęg podzieliliśmy na dwa i jednym pojechał Pamel, a drugim ja. Niby to tylko kilka kilometrów, ale pieski były już zmęczone więc ćwiczyłam swoją cierpliwość na trasie. Potrafiły mi zejść nie wiem czemu z trasy w głęboki śnieg i zmuszona byłam je z tamtąd wyciągać brodząc prawie po pas w zaspach. Ale dojechaliśmy do mety i finisz mieliśmy nawet zawodowy. Tym oto sposobem w ciągu dwóch dób nasze psiaki pokonały około 170 kilometrów – zuch-chłopaki.
W następny dzień nasz maszer odpoczywał a my podziwialiśmy widoki jakie stały za oknem – wprost na Tarnicę, która była na wyciągnięcie ręki, a w pełnym słońcu wyglądała po prostu bosko! W końcu się wyspaliśmy i rankiem pojechaliśmy do sklepu, ale nie tak zwyczajnie tylko saniami, bo do najbliższego sklepu z pieczywkiem itp.: było sześć kilometrów. Nikt się nie dziwił w Ustrzykach widząc zaprzęg. Jakież to sympatyczne. Zrobiliśmy zakupy i powrót. Śnieg przysypał już nasze ślady które zostawiliśmy jadąc w tamtą stronę (pewnie Jaś i Małgosia mieliby problem z powrotem do domu).
Po południu pojechaliśmy do znajomych, Aiki i Macieja którzy hodują Grenlandy, a surowym życiem w Bieszczadach w domku, w którym codziennością jest palenie w piecu czy grzanie wody do mycia, zastąpili wygody mieszczańskiego gwaru. Zawsze mówiłam że to środowisko ludzi nie jest normalne, ale to dość sympatyczne szaleństwo. W czasie wolnym (a mieliśmy go sporo), oglądaliśmy filmy na temat psów zaprzęgowych.
Niestety przyszedł czas na powrót. Szkoda, bo zostalibyśmy jeszcze trochę tym bardziej, że w następny weekend miały być zawody w sprincie. A te góry, te widoki i ten śnieg i…. jeszcze dobrze nie wyjechaliśmy a już pytanie “To kiedy tu wracamy?” mam nadzieję że wkrótce. Nawet Pamel stwierdził, że jak będzie sławnym reżyserem to będzie miał dom w tej pięknej krainie i będzie prowadził sielski żywot. Szkoda tylko że to tak daleko. Tak oto powoli kończy się przygoda z zawodami w tym sezonie może jeszcze jedne i trzeba spakować sanie, bo niestety nas zima na Pomorzu nie rozpieszcza i nie chce nas uraczyć śniegiem.